Filozofia jest sztuką życia. Cyceron

Oddział chorych na raka

Oddział chorych na raka, Aleksander Sołżenicyn

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALEKSANDER SOŁŻENICYN
ODDZIAŁ CHORYCH NA RAKA
Czytelnik
Warszawa 1993
PWZN Print 6
Lublin 1996
Przełożył: Michał B. Jagiełło
Adaptacja na podstawie książki wydanej przez Czytelnik
Warszawa 1993
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział pierwszy
Pawilon onkologii oznaczony był numerem trzynastym. Paweł Nikołajewicz
Rusanow nigdy nie wierzył i nie mógł wierzyć w przesądy, ale kiedy przeczytał na
skierowaniu: „pawilon trzynasty” - coś się w nim załamało. Że też nikt nie miał na tyle
rozumu, żeby umieścić pod trzynastką jakąś protezownię albo urazówkę!
Był to jednak jedyny szpital w całej republice, w którym leczono takie choroby.
- Ale to przecież nie rak, prawda? To nie rak? - pytał z nadzieją Paweł
Nikołajewicz i ostrożnie dotykał prawej strony szyi, gdzie pod bezbronną białą skórą
rozrastał się złowieszczy, z dnia na dzień coraz większy guz.
- Ależ skąd, oczywiście, że nie - zapewniała po raz dziesiąty doktor Doncowa,
zamaszyście wypisując historię choroby. Do pisania wkładała prostokątne zaokrąglone
okulary; gdy przestawała pisać, natychmiast je zdejmowała. Była niemłoda, blada,
mizerna i wyglądała na bardzo zmęczoną.
Poznali się kilka dni temu w przychodni. Samo skierowanie na onkologię, choćby
tylko do przychodni, odbiera ludziom sen. A Pawłowi Nikołajewiczowi Doncowa kazała
kłaść się do szpitala. I to jak najszybciej.
Niespodziewana choroba, która w ciągu dwóch tygodni zwaliła się jak burza na
szczęśliwego i beztroskiego dotychczas człowieka, była wystarczającym powodem do
strapienia, ale nie mniej niż ona dręczyła Pawła Nikołajewicza świadomość, że musi iść
do szpitala jak pierwszy lepszy, zupełnie zwyczajny pacjent: nie leczył się tak od
niepamiętnych czasów. Zaczęli wydzwaniać - do Jewgienija Siemionowicza, do
Szendiapina, do Ulmasbajewa, ci zaś dzwonili do swoich znajomych, podpytywali, czy w
tym szpitalu są sale specjalne i czy ewentualnie nie dałoby się załatwić choćby małej
izolatki do wyłącznej dyspozycji Pawła Nikołajewicza. Wszystkie starania spełzły jednak
na niczym.
I poprzez lekarza naczelnego uzyskali tylko tyle, że Paweł Nikołajewicz miał być
przyjęty z pominięciem izby przyjęć, wspólnej łaźni i przebieralni.
I przywiózł Jura ojca i matkę ich niebieściutkim moskwiczem pod same drzwi
trzynastego pawilonu.
Mimo silnego mrozu na murowanym tarasie przed pawilonem stały dwie kobiety w
spranych, barchanowych szlafrokach - szczękały zębami, ale stały.
Poczynając od tych niechlujnych szlafroków, wszystko tu wywierało
przygnębiające wrażenie: zniszczony cement tarasu; klamki, zmatowiałe od dotyku rąk
pacjentów; izba przyjęć z odrapaną podłogą, wysoką oliwkową lamperią (sam kolor
wydawał się brudny) i dużymi żeberkowymi ławkami, na których nie mieścili się i siedzieli
na podłodze pacjenci, najwyraźniej przybyli tu z daleka - Uzbecy w pikowanych
chałatach, stare Uzbeczki w białych chustach, młode - w liliowych lub czerwono-
zielonych, a wszyscy w buciorach albo kaloszach. Na jednej z ławek leżał jakiś chłopak,
Rosjanin, w rozpiętym, zwisającym do podłogi płaszczu, wynędzniały, ale z brzuchem jak
bania, i bez przerwy krzyczał z bólu. Ten straszny krzyk ogłuszył Pawła Nikołajewicza i
przeniknął tak głęboko, jakby chłopak krzyczał nie o sobie, a o nim.
Paweł Nikołajewicz zbladł, stanął i wyszeptał zbielałymi wargami:
- Kapa! Ja tu umrę. Nie chcę. Wracamy do domu.
Kapitolina Matwiejewna wzięła go energicznie za rękę i powiedziała:
- Paszeńka! Wrócimy - i co? Co dalej?
- Może coś wyjdzie z tą Moskwą...
Kapitolina Matwiejewna zwróciła ku mężowi swą okazałą głowę w bujnym
obramowaniu gęstych miedzianych loków.
- Paszeńka! Moskwa - to co najmniej dwa tygodnie czekania, a może wcale nie da
się załatwić? Nie możemy czekać! Przecież to rośnie jak na drożdżach!
Żona mocno ściskała jego dłoń, dodawała otuchy. W pracy, w sprawach
służbowych Paweł Nikołajewicz był człowiekiem zdecydowanym i stanowczym, w domu
jednak z przyjemnością zdawał się na żonę: podejmowała decyzje szybko i bezbłędnie.
A chłopak na ławce krzyczał rozdzierająco, zanosił się tym krzykiem!
- Może lekarze zgodziliby się leczyć w domu... Zapłacimy... – mamrotał Paweł
Nikołajewicz bez przekonania.
- Pasik! - Żona przekonywała, cierpiała wraz z nim. - Sam wiesz najlepiej, że ja
też jestem za tym: wezwać człowieka i zapłacić. Ale nie da rady. Tłumaczyłam ci już: ci
lekarze nie przychodzą, nie biorą pieniędzy.
Tu mają całą potrzebną aparaturę. W domu - nie da rady...
Paweł Nikołajewicz też rozumiał, że to niemożliwe. Powiedział tylko tak, na
wszelki wypadek.
Uzgodnili z lekarzem naczelnym, że będzie na nich czekać pielęgniarka -
punktualnie o drugiej, przy schodach, po których ostrożnie schodził właśnie jakiś pacjent
o kulach. Pielęgniarka oczywiście nie czekała, a jej klitka pod schodami była zamknięta
na klucz.
- Na nikogo nie można liczyć! - wybuchnęła Kapitolina Matwiejewna. - Za co im
płacą?
Tak jak stała, poszła korytarzem w swoich srebrnych lisach, nie zważając na
tabliczkę: „W odzieży wierzchniej wstęp wzbroniony”.
Paweł Nikołajewicz został w poczekalni. Pochylił głowę nieco w prawo i bojaźliwie
nacisnął nią guz między obojczykiem i dolną szczęką. Doznał wrażenia, że przez
ostatnie pół godziny - od chwili gdy otulając szalikiem widział go w lustrze przed
wyjściem z domu - guz urósł jeszcze bardziej.
Zrobiło mu się słabo i zapragnął usiąść. Ławki wyglądały jednak na brudne, a
poza tym trzeba by przeprosić babę w chustce, żeby się posunęła. Baba trzymała
między nogami zatłuszczony worek. Paweł Nikołajewicz nawet z tej odległości czuł jego
obrzydliwą woń.
Kiedyż wreszcie nasze społeczeństwo nauczy się podróżować z czystymi i
schludnymi walizkami! (Zresztą teraz, wobec guza, nie miało to żadnego znaczenia. )
Udręczony bezustannym krzykiem chłopaka i tymi wszystkimi widokami, tymi
wszystkimi zapachami, Rusanow stał, lekko wsparty o załom ściany. Z zewnątrz wszedł
jakiś chłop, w ręku trzymał półlitrowy słoik z naklejką, pełen żółtej cieczy. Chłop niósł ten
słoik bez żadnego skrępowania, prawie triumfalnie, jak kufel piwa, wystany w kolejce.
Zatrzymał się przed Pawłem Nikołajewiczem, podsunął mu niemal pod sam nos swój
słoik i chciał o coś zapytać, ale zauważył futrzaną czapkę i odwrócił się, szukał dalej,
wreszcie zaczepił pacjenta o kulach:
- Kochanieńki! A gdzie to się zanosi, co?
Beznogi wskazał mu drzwi laboratorium.
Pawłowi Nikołajewiczowi zbierało się na wymioty.
Do poczekalni weszła z zewnątrz pielęgniarka - w samym tylko fartuchu, nieładna,
o zbyt długiej twarzy. Od razu zauważyła Pawła Nikołajewicza, domyśliła się, podeszła
do niego.
- Proszę wybaczyć - powiedziała zadyszana, z twarzą koloru szminki do ust, tak
się śpieszyła. - Najmocniej przepraszam. Przywieźli lekarstwa, musiałam przyjmować.
Paweł Nikołajewicz chciał rzucić jakąś zjadliwą uwagę, ale powstrzymał się. Był
rad, że nareszcie skończyło się to czekanie. Podszedł Jura z walizką i torbą owoców -
bez czapki, w garniturze, prosto z samochodu - bardzo spokojny, z wysokim chwiejącym
się czubem blond włosów.
- Chodźmy! - Pielęgniarka prowadziła go do swojego pokoiku pod schodami.
Wiem o wszystkim. Nizamutdin Bachramowicz powiedział, że ma pan własną
bieliznę i zabrał pan swoją piżamę, tylko nie używaną, tak?
- Prosto ze sklepu.
- To konieczne, w przeciwnym razie trzeba by dezynfekować. Proszę się tutaj
przebrać.
Otworzyła drzwi z dykty i zapaliła światło. W klitce z ukośnym sufitem nie było
okna, a na ścianach wisiało mnóstwo różnobarwnych wykresów.
Jura w milczeniu wniósł walizkę, wyszedł i Paweł Nikołajewicz zaczął się
przebierać. Pielęgniarka też już chciała wyjść, ale zatrzymała ją Kapitolina Matwiejewna.
- Siostra się śpieszy?
- Tak, trochę...
- Jak się siostra nazywa?
- Mita.
- Jakieś dziwne imię. Siostra nie jest Rosjanką?
- Jestem Niemką...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • happyhour.opx.pl
  • Tematy

    Cytat


    Facil(e) omnes, cum valemus, recta consili(a) aegrotis damus - my wszyscy, kiedy jesteśmy zdrowi, łatwo dajemy dobre rady chorym.
    A miłość daje to czego nie daje więcej niż myślisz bo cała jest Stamtąd a śmierć to ciekawostka że trzeba iść dalej. Ks. Jan Twardowski
    Ad leones - lwom (na pożarcie). (na pożarcie). (na pożarcie)
    Egzorcyzmy pomagają tylko tym, którzy wierzą w złego ducha.
    Gdy tylko coś się nie udaje, to mówi się, że był to eksperyment. Robert Penn Warren